Opublikowano

Incydent RB-47 – Zestrzelenie nad Półwyspem Kolskim (1960)

Arktyczna misja nad morzem Barentsa

Jest 1 lipca 1960 roku. Na dalekiej północy, za kołem polarnym, słońce nie zachodzi nawet nocą – arktyczne lato maluje niebo bladozłotym blaskiem. W tej niekończącej się polarnej poświacie nad lodowatymi wodami Morza Barentsa przemyka smukły, srebrzysty odrzutowiec. To amerykański Boeing RB-47H Stratojet, sześciosilnikowy bombowiec przerobiony na samolot rozpoznania elektronicznego. Jego długa na ponad 33 metry sylwetka o zamiatanych skrzydłach skrywa w dawnym przedziale bombowym szczelnie upakowaną elektronikę nasłuchową.

Na pokładzie jest sześciu ludzi – dwóch pilotów z przodu, nawigator oraz trzech specjalistów ELINT wciśniętych w ciasną, pozbawioną okien kabinę nasłuchu. Ci ostatni nazywani są „krukami” lub „Ravens” – ich zadaniem jest tropienie sygnałów radarów i łączności wroga. RB-47H, choć wywodzi się z konstrukcji bombowca średniego z początku lat 50., wciąż imponuje osiągami: potrafi lecieć na wysokości ponad 13 km z prędkością przekraczającą 900 km/h. Zaprojektowano go, by umknął myśliwcom – kiedyś był szybszy i latał wyżej niż większość z nich. Ale teraz, u progu lat 60., nadchodzące pokolenie radzieckich odrzutowców dogania amerykański „Stratojet”. Mimo to załoga liczy, że szybkość i 50-milowa strefa buforowa od radzieckiego wybrzeża zapewnią im bezpieczeństwo podczas dzisiejszej misji rozpoznawczej.

National Nuclear Security Administration / Nevada Site Office, Public domain, via Wikimedia Commons

Kontekst zimnej wojny i misja “Boston Casper”

Ta misja ma kryptonim “Boston Casper”. Start nastąpił o świcie z bazy RAF Brize Norton w Anglii. Od tygodni napięcie między supermocarstwami rośnie – zaledwie dwa miesiące wcześniej świat wstrzymał oddech po zestrzeleniu amerykańskiego samolotu szpiegowskiego U-2 nad Uralem. Pilot U-2 Gary Powers trafił do niewoli, a radziecki przywódca Nikita Chruszczow grzmiał o „amerykańskiej agresji”. Teraz, 1 lipca, kolejne amerykańskie maszyny prowadzą ryzykowne loty zwiadowcze na obrzeżach ZSRR, badając reakcje obrony przeciwnika.

Strategiczne znaczenie Półwyspu Kolskiego

Półwysep Kolski – cel dzisiejszej operacji – jest jednym z najbardziej strategicznych miejsc na mapie zimnej wojny. To tam, w głębi fiordów koło Murmańska, stacjonuje Flota Północna – armada radzieckich okrętów, w tym ciężkie krążowniki i nowoczesne okręty podwodne o napędzie atomowym. Kolska baza to jedyne niezamarzające przez cały rok okno ZSRR na północny Atlantyk. Z tego „arktycznego bastionu” radzieckie siły morskie i powietrzne mogą ruszyć na Atlantyk i potencjalnie zagrozić szlakom NATO. Dlatego wokół Półwyspu Kolskiego koncentruje się potężna sieć radarów, lotnisk i wyrzutni – to tarcza chroniąca radziecką Arktykę. Amerykanie i ich sojusznicy z NATO od dawna próbują zajrzeć za tę kurtynę – nasłuchują emisji radarów, fotografują z dużej wysokości, zbierają każdą informację o obronie powietrznej i flocie podwodnej Układu Warszawskiego. RB-47H jest jednym z najcenniejszych narzędzi takiego wywiadu elektronicznego (ELINT).

Po starcie z Anglii, Stratojet kieruje się na północ. Mija szkockie wybrzeża, przelatuje nad surowym Morzem Norweskim. Gdzieś nad oceanem spotyka się z powietrznym tankowcem – uzupełnienie paliwa w locie zapewnia, że dolecą aż na kraniec ZSRR i z powrotem. Z pełnymi zbiornikami RB-47 obiera kurs ku Norwegii, trzymając się z dala od lądu. Mija dalekie wybrzeża Finnmarku. Około południa samolot mknie już nad otwartym morzem na wysokości kilkunastu kilometrów, w pobliżu przylądka Nordkapp – północnego skraju Europy. Stąd zamierza zatoczyć szeroki łuk wokół Półwyspu Kolskiego: plan lotu przewiduje trójkątną trasę nad Morzem Barentsa, tak aby trzymać się przynajmniej 75 mil od radzieckiego brzegu. Amerykanie chcą respektować międzynarodowe wody (według prawa uznają 3-mile wody terytorialne), ale wiedzą, że Sowieci jednostronnie roszczą sobie aż 12 mil morskich strefy. Te kilka dodatkowych mil to strefa potencjalnie śmiertelnie niebezpieczna – dzieli status „międzynarodowy” od „prowokacji naruszenia granicy” w oczach Moskwy. Załoga RB-47 ma świadomość, że balansują na cienkiej linii. Mimo to podobne “ferret missions”, jak je nazywają – „loty łasic”, które mają wytropić elektroniczne sygnatury obrony – odbywały się już wielokrotnie.

Rozpoczęcie zasadniczej części misji

Godzina 15:00 czasu lokalnego. RB-47H dociera do zaplanowanego punktu patrolu około 300 mil na północny wschód od Nordkapp. Zaczyna się zasadnicza część misji – samolot wchodzi na pierwszą prostą swego trójkątnego kursu i kieruje się na południowy wschód, równolegle do radzieckiego wybrzeża. Od linii brzegowej dzieli go ok. 50-60 mil (80-100 km). Głęboko pod nim, za mglistym zarysem horyzontu, majaczą skaliste brzegi Półwyspu Kolskiego. Gdzieś tam, 8-9 km niżej, leży Murmańsk, Polarnyj, bazy marynarki i lotniska myśliwców przechwytujących. W kabinie RB-47 panuje napięte skupienie. Nawigator, kapitan John McKone, właśnie wykonuje namiar radarowy na charakterystyczny cypel wybrzeża – przylądek Światły Nos (zwany też Cape Svyatoy Nos, „Święty Nos”), który rozdziela Morze Barentsa od Morza Białego. Wszystko wydaje się rutynowe, żadnego alarmu. Trzech oficerów rozpoznania elektronicznego – Major Eugene Posa, kpt Dean Phillips i kpt Oscar Goforth – nasłuchuje w swoich słuchawkach radzieckich emisji. Być może właśnie rejestrują szum i piknięcia pracy jakiegoś radaru obrony wybrzeża. Dla nich to cenny sygnał – pozwoli dowiedzieć się, jakie częstotliwości i systemy obronne działają na Kolskim.

Namierzenie przez radziecką obronę przeciwlotniczą

Nie wiedzą, że zostali już namierzeni. W głębi lądu radzieckie stacje radiolokacyjne bez trudu wykryły amerykański samolot. Echo sunące tuż za granicą radzieckiej strefy powietrznej postawiło na nogi personel naziemny. Wojenno-Wozdusznyje Siły i obrona przeciwlotnicza kraju (PWO) po blamażu z U-2 są teraz w najwyższej gotowości. Dwa miesiące temu amerykański odrzutowiec przeleciał w głąb ZSRR aż pod Swierdłowsk zanim go zestrzelono – drugi taki afront nie może się powtórzyć. Na lotniskach Monczegorsk i Ostrowoj dyżur bojowy pełnią odrzutowce przechwytujące MiG-19 – dumna konstrukcja biura Mikojana i Guriewicza. MiG-19 “Farmer” to pierwsza radziecka maszyna zdolna do lotu z prędkością naddźwiękową w locie poziomym. Mniejszy od B-47, długości zaledwie 12,5 metra, wygląda jak drapieżny ptak o charakterystycznych, rozciętych wlotach powietrza po bokach nosa. Ma dwa odrzutowe silniki ze sterownikami dopalania i ostro zarysowane, skośne skrzydła. Od kilku lat te myśliwce stanowią główną zaporę przed “intruzami” – mogą wznieść się na pułap nawet 18 km i osiągnąć prędkość ponad 1,3 Ma. Uzbrojono je w potężne działka 30 mm Nudelman-Richtier, zdolne rozerwać jednym trafieniem każdy bombowiec.

Start MiG-19 i konfrontacja

Na lotnisku w Monczegorsku alarm poderwał jedną z maszyn. Kapitan Wasilij Polakow, pilot 174. Gwardyjskiego Pułku Lotnictwa Myśliwskiego, siedzi już zapięty w fotelu kokpitu MiGa-19 na stanowisku gotowości, gdy przez głośniki dobiega rozkaz: „Start!” Silniki z rykiem łapią ciąg, smukły myśliwiec odrywa się od pasa i ostro nabiera wysokości. Polakow kieruje się według wektorów z ziemi – prowadzi go głos naprowadzania z radaru. Otrzymuje kurs północny, potem północno-zachodni nad morze. W dole majaczą chmury i bezkres szaroniebieskiej wody. Po kilku minutach Polakow dostrzega cel: na tle nieba rysuje się sylwetka obcego odrzutowca lecącego niemal równolegle, wysoko, jakieś kilometry przed nim. Dodaje ciągu i szybko dogania B-47. Około godziny 16:00 radziecki pilot jest już tuż obok Amerykanów – zajmuje pozycję w pobliżu ich skrzydła. Prawdopodobnie nawiązuje kontakt wzrokowy: MiG podlatuje blisko, aby B-47 go zauważył. Polakow machaniem skrzydeł sygnalizuje międzynarodowy znak dla „leć za mną i ląduj”. To polecenie zmiany kursu – Rosjanin chce sprowadzić Amerykanów na lotnisko na swoim terytorium.

Decyzja załogi RB-47

Na pokładzie RB-47 major Willard Palm – dowódca i pierwszy pilot – oraz kpt. Freeman „Bruce” Olmstead, drugi pilot, zapewne nerwowo obserwują nieproszoną eskortę. Srebrzysty MiG mrugający skrzydłami za oknem oznacza, że misja się wydała. Palm musi podjąć decyzję w ułamkach sekund. Gdyby wykonał polecenie pilota myśliwca i skręcił w głąb ZSRR, wylądują na wrogim lotnisku i oddadzą maszynę – wraz z całą tajną aparaturą – w ręce Sowietów. To niewyobrażalne. Z drugiej strony, pozostanie na kursie może sprowokować atak. Amerykanie są jednak nad wodami międzynarodowymi – trzymają się 50 mil od lądu, daleko poza nawet radzieckim roszczeniem 12-milowej strefy. Palm decyduje: ignorujemy polecenie. RB-47 kontynuuje lot prosto, nie reagując na wahanie skrzydeł MiGa. Polakow powtarza manewr i sygnał, ale widząc brak odpowiedzi, zgłasza to kontrolerom. Zapada rozkaz z ziemi: zestrzelić cel.


Atak i zestrzelenie

Radziecki pilot odsuwa się nieco od amerykańskiego samolotu i ustawia do ataku. Strzelanie do obcego nad morzem to wciąż drażliwa decyzja – jednak wydarzenia ostatnich miesięcy rozgrzały głowy decydentów. W Moskwie trwa kampania propagandowa przeciw amerykańskim „piratom powietrznym”. Dla młodego kapitana w kabinie MiGa to także szansa na dokonanie czegoś, czego dotąd nie zrobił żaden pilot myśliwca – zwycięstwo powietrzne w realnej walce z Amerykanami. Polakow naciska spust. Pierwsza seria pocisków rozrywa powietrze – działka wypluwają grad pocisków kalibru 30 mm. Kabina RB-47 w jednej chwili wypełnia się ostrzegawczymi sygnałami: trafienia wstrząsają lewym skrzydłem amerykańskiego odrzutowca. Jeden po drugim milkną dwa silniki na lewej stronie – pociski poszatkowały ich wnętrzności i rozerwały zbiorniki paliwa. Kłęby czarnego dymu i strzępy metalu odrywają się od trafionego skrzydła.

Palm i Olmstead szarpią wolantami, próbując ustabilizować maszynę. RB-47, mimo ciężkich uszkodzeń, wyrównuje lot na kilka chwil, lecąc w kierunku chmur. Radziecki pilot, widząc, że przeciwnik wciąż utrzymuje się w powietrzu, wykonuje nawrót, by dokończyć dzieła. Polakow ponownie naciska spust – druga seria trafia w kadłub i ogon amerykańskiego odrzutowca. Pociski rozrywają konstrukcję maszyny; RB-47 zaczyna się rozpadać. To ostatnie chwile na uratowanie życia – maszyna spada coraz szybciej, ich wysokość gwałtownie maleje.

Ewakuacja załogi

Olmstead i McKone, obaj znajdujący się na fotelach wyrzucanych, natychmiast uruchamiają mechanizmy katapult. Dwóch pilotów – Palm i Olmstead – w normalnych warunkach również dysponuje fotelami, choć w chaosie mogły one zawieść. Olmstead jednak zdołał się katapultować: fotel wystrzeliwuje go przez odsuniętą owiewkę w górę, poza samolot. McKone, zajmujący stanowisko nawigatora w nosie maszyny, prawdopodobnie też zdołał się katapultować (choć w jego przypadku możliwy był też awaryjny właz). A co z trzema oficerami rozpoznania w tylnej sekcji? Niestety, ich stanowiska nie miały foteli wyrzucanych – w razie ewakuacji musieli opuścić samolot przez właz w podłodze lub górne luki, co przy przeciążeniach i obrotach mogło być niemal niewykonalne. Być może jeden z nich – major Posa – zdołał wyskoczyć, ale dwaj pozostali, Phillips i Goforth, prawdopodobnie zostali w rozpadającym się bombowcu, który za moment miał zniknąć w odmętach Arktyki.

RB-47, pozbawiony załogi, dokonuje jednak niezwykłej sztuki. Gdy tylko ludzie się katapultują, odrzutowiec – niczym opuszczony koń wyścigowy bez jeźdźca – prostuje lot i stabilizuje się. Najwyraźniej autopilot lub cudowny zbieg okoliczności sprawiają, że maszynie udaje się wyjść z korkociągu. Mknie dalej sama, prosto na północny wschód, oddalając się od miejsca walki. RB-47 leciał jeszcze około 20 minut bez żywej duszy na pokładzie, nim ostatecznie stracił wysokość i spadł do oceanu jakieś 200 mil od miejsca ataku. Być może płonący wrak runął do Morza Barentsa daleko na północ, po drodze w stronę bieguna.

Walka o przetrwanie ocalałych

Tymczasem na wysokości kilku tysięcy metrów kwitną białe czasze spadochronów ocalałych lotników. Kapitan Olmstead oraz kpt McKone szczęśliwie wydostali się z samolotu i opadają na bezkresne lodowate wody Arktyki. Za nimi gdzieś w chmurach może opada trzeci spadochron – przypuszczalnie majora Posa – lecz jeśli nawet, to nikt z tej trójki nie będzie mieć szczęścia. Gdy dwaj oficerowie uderzają w morze, zaczyna się dramatyczna walka o przetrwanie. Woda jest lodowata, nie więcej niż kilka stopni powyżej zera. Każdy oddech to ból, mięśnie momentalnie drętwieją. McKone doznaje poważnej kontuzji. Obaj mają na sobie kombinezony i prawdopodobnie kamizelki ratunkowe, ale w tych warunkach to marna ochrona. Mijają godziny. Dwaj piloci, unoszeni przez fale, kurczowo walczą z sennością i hipotermią.

Poszukiwania i początkowe reakcje

W tym czasie świat nie wie jeszcze nic o dramacie nad Morzem Barentsa. W bazie Brize Norton i w amerykańskim dowództwie zegary tykają – RB-47 miał już dawno zawrócić z patrolu i kierować się z powrotem do bazy. Ale radiowe meldunki od załogi urwały się. Wieczorem 1 lipca USA ogłasza komunikat: jeden z samolotów Sił Powietrznych zaginął podczas lotu nad północnym Atlantykiem. Rozpoczynają się poszukiwania – Norwegia i USA wysyłają samoloty patrolowe, by szukać tratw i ocalałych na morzu. Wkrótce wieść o zaginionym samolocie dociera do mediów. W Waszyngtonie oficjele są niespokojni: zbyt świeża jest afera z U-2, by bagatelizować kolejne zaginięcie w pobliżu ZSRR. Ale radzieckie władze milczą. Przez kolejne dni nie pada ani słowo o incydencie. W radzieckiej prasie cisza, w eterze cisza. Amerykanie mogą tylko przypuszczać, że ich samolot albo się rozbił z powodu awarii, albo – w najgorszym razie – został zestrzelony. Dowództwo Sił Powietrznych ma nieoficjalne przesłanki, by podejrzewać najgorsze: wywiad elektroniczny NATO zarejestrował jakiś podejrzany ruch tuż przed utratą RB-47, być może fragment komunikacji radzieckich służb naprowadzania. Ale dowodów brak.

Wyłowienie przez radziecki trawler

Tymczasem Olmstead i McKone dryfują. Minęło już prawie 6 godzin od zestrzelenia, gdy na horyzoncie pojawia się sylwetka statku. To radziecki trawler rybacki – ale amerykańscy piloci dobrze wiedzą, że wiele takich „rybackich” jednostek współpracuje z marynarką i służbami ZSRR. Mimo to widok statku to ich jedyna szansa. Machają, wołają resztkami sił. Na szczęście Rosjanie ich dostrzegają. Załoga trawlera wyławia dwóch wyziębionych lotników z wody – ratując im w ten sposób życie. Można sobie tylko wyobrazić ulgę i jednoczesny strach olbrzymi, jaki odczuli Olmstead i McKone wciągani na pokład obcej jednostki. Są bezpieczni od morza, lecz trafiają prosto w ręce tych, którzy przed chwilą zestrzelili ich samolot. Obu szybko przekazuje się w ręce radzieckiej floty wojennej lub służb bezpieczeństwa – zaczyna się ich długie pół roku w niewoli.

Radziecka gra pozorów

Przez ponad tydzień USA nie mają potwierdzenia losu załogi. Radzieckie okręty nawet włączają się pokazowo w poszukiwania – 2 lipca do akcji dołącza radziecki niszczyciel, teatralnie przeczesując wody w obecności Norwegów. Być może jest to element gry pozorów: w Moskwie wciąż nie zdecydowano, jak rozegrać politycznie ten incydent. Premier Chruszczow akurat przebywa z wizytą dyplomatyczną w Austrii, a w jego zastępstwie decyzje podejmują Anastas Mikojan i inni. Prawdopodobnie trwa narada na Kremlu, czy ujawnić zestrzelenie od razu, czy zataić je, by nie zaogniać sytuacji po U-2. Mija 10 dni niepewności. W USA narasta presja – rodziny lotników domagają się informacji, prasa spekuluje. Wreszcie, po powrocie Chruszczowa do kraju, zapada decyzja: ujawniamy i atakujemy propagandowo.

Oficjalne oświadczenia i eskalacja dyplomatyczna

11 lipca 1960 r. rząd radziecki wystosowuje ostre oficjalne noty dyplomatyczne. Waszyngton zostaje poinformowany, że 1 lipca zestrzelono nad ZSRR amerykański samolot szpiegowski. Według strony radzieckiej, RB-47 naruszył „granicę państwową ZSRR” i został strącony w pobliżu Półwyspu Kolskiego za „rażące pogwałcenie”. Co więcej, Moskwa przyznaje się do wzięcia do niewoli dwóch członków załogi – teraz nazywa ich szpiegami, którym grozi proces i „cała surowość radzieckiego prawa”. Ton noty jest bezkompromisowy: Sowieci sugerują, że amerykańscy lotnicy staną przed sądem jako przestępcy.

Waszyngton odpowiada natychmiast równie stanowczo. Rząd USA kategorycznie zaprzecza, by samolot wleciał nad terytorium ZSRR. W nocie zwrotnej Amerykanie piszą o „świadomym przekłamaniu faktów” przez stronę radziecką. Według danych USA RB-47 ani razu nie zbliżył się bardziej niż na 30 mil (ponad 50 km) do lądu radzieckiego – a więc pozostawał nad wodami międzynarodowymi. Amerykanie domagają się zwolnienia jeńców i potępiają atak jako bezprawny akt agresji. W ciągu kolejnych dni sprawa eskaluje publicznie. Chruszczow, słynący z popisów propagandowych, zwołuje konferencję prasową w Moskwie. W ogromnej Sali Swierdłowskiej na Kremlu gromadzi się 300 zagranicznych dziennikarzy, kamery telewizyjne – pierwsza taka burza medialna od czasu incydentu U-2. Przywódca ZSRR, w typowym dla siebie stylu, grzmi o „amerykańskiej perfidii” i „rażącej prowokacji”. Drwi, że obietnice prezydenta Eisenhowera o zaprzestaniu lotów szpiegowskich „warte są funta kłaków” (dosłownie: „nie warte zepsutego grosza”). Chwali się, że tym razem intruz został strącony „już na samym początku” – co jest aluzją do majowego blamażu z U-2, który przeleciał w głąb kraju przed zestrzeleniem. Przy innej okazji Chruszczow chełpi się: „Zastawiliśmy pułapkę 1 maja i się udało, chcieliśmy zastawić następną 1 lipca – i do pewnego stopnia się udało”. Sugeruje tym samym, że radzieckie służby celowo polowały na kolejny amerykański samolot. Nie podaje jednak żadnych konkretnych dowodów na rzekome naruszenie przestrzeni – unika detali trasy RB-47, a pytany wymijająco odpowiada o „dowodach szpiegostwa”.

Reakcje międzynarodowe

Na świecie reakcje są mieszane, ale z przewagą sceptycyzmu wobec radzieckiej wersji. Wiele osób pamięta blamaż USA przy U-2 (kiedy najpierw zaprzeczano, potem musiano przyznać się do misji Powersa). Tym razem jednak narracja Moskwy ma luki. Brytyjczycy są w trudnej sytuacji – to z ich terytorium wystartował samolot. W parlamencie w Londynie padają ostre pytania do premiera Macmillana, czy miał świadomość tych misji. Prasa brytyjska pisze o „kolejnym incydencie U-2″, ale jednocześnie wytyka sprzeczności w opowieści Chruszczowa. W samym ZSRR ludzie też zdają się mniej poruszeni niż w maju – brak wraku, brak sensacyjnych zdjęć, brak procesu pokazowego (przynajmniej na razie). Nawet jeśli organizowane są wiece potępienia w zakładach pracy, to brakuje w nich dawnego entuzjazmu. Propaganda nie rozpala już tak emocji.

Niewola amerykańskich lotników

Kwestia jeńców również staje się elementem rozgrywki. Sowieci przetrzymują Olmsteada i McKone w absolutnej izolacji. Wkrótce po wyłowieniu ich z morza trafiają do słynnego więzienia na Łubiance w Moskwie – ponurej twierdzy KGB. Tam przez długie miesiące poddawani są żmudnym przesłuchaniom. Siedzą w osobnych, zimnych celach, karmieni skąpo, pozbawiani snu, wielokrotnie indagowani przez doświadczonych śledczych. Radzieccy oficerowie chcieliby wydobyć od nich cenne informacje o amerykańskim wywiadzie elektronicznym albo przynajmniej zmusić do przyznania się w pokazowym procesie. Jednak Olmstead i McKone twardo odmawiają współpracy. Pomimo wyczerpania fizycznego i psychicznego nie podpisują żadnych obciążających zeznań. Wiedzą, że stawką jest nie tylko ich honor żołnierski, ale i bezpieczeństwo kolegów z innych misji. Przez długi czas nie wiadomo, jaki los ich czeka – groźba procesu o szpiegostwo i ewentualnie kary śmierci wisi w powietrzu.

Losy zaginionych członków załogi

Gdzieś w tle tych wydarzeń rozgrywają się rodzinne dramaty. Krewni zaginionych lotników czekają na wieści. Rodziny Palm, Goforth i Phillipsa muszą pogodzić się z najgorszym – w sierpniu 1960 r. USA oficjalnie uznają trzech oficerów za zmarłych lub zaginionych bez wieści. Ciała majora Willarda Palma i majora Eugene’a Posy zostały przez Sowietów odnalezione w morzu w ciągu kilku dni od incydentu. Palm został pochowany w Stanach, Posa zaś – jak się później okazało – spoczął w bezimiennym grobie gdzieś w ZSRR. Zwłok kapitanów Gofortha i Phillipsa nigdy nie odnaleziono; prawdopodobnie zatonęli wraz z wrakiem lub utonęli w lodowatej wodzie.

Zwolnienie jeńców i powrót do domu

Kryzys dyplomatyczny powoli wygasa jesienią 1960 roku, w miarę jak uwaga świata przesuwa się na inne wydarzenia (choćby kampanię prezydencką w USA). ZSRR w końcu rezygnuje z pomysłu wielkiego procesu szpiegów – najwyraźniej uznano, że korzyści propagandowe byłyby niewielkie, a ryzyko (np. ujawnienia prawdy o pozycji zestrzelenia) zbyt duże. Nowo wybrany prezydent USA, John F. Kennedy, który obejmuje urząd w styczniu 1961, sygnalizuje chęć zmniejszenia napięć. Chruszczow postanawia więc zamknąć sprawę zestrzelenia gestem „dobrej woli”. 25 stycznia 1961 roku – zaledwie kilka dni po inauguracji Kennedy’ego – kremlowscy urzędnicy informują amerykańską ambasadę, że dwaj lotnicy zostaną zwolnieni. Wczesnym rankiem 27 stycznia 1961 na lotnisku w Nowym Jorku ląduje samolot z Europy. Na pokładzie są Freeman Olmstead i John McKone – wolni, wychudzeni, ale żywi. W ramionach czekających żon pękają ze wzruszenia. Dla Amerykanów stają się bohaterami. Magazyn Time umieszcza obu oficerów na okładce z podpisem „Welcome Home”. W wywiadach opowiadają zdawkowo o trudach niewoli, unikając jednak detali – obowiązuje ich tajemnica wojskowa i być może obawa przed szkodzeniem wciąż uwięzionym za żelazną kurtyną kolegom z innych misji.

Polityczne konsekwencje incydentu

Politycznie sprawa RB-47 jeszcze jakiś czas się tli – ZSRR formalnie nigdy nie przeprosił, a USA nigdy nie przyznały się do naruszenia radzieckiej przestrzeni (bo w ich ocenie go nie było). Obie strony pozostały przy swojej wersji. W Radzie Bezpieczeństwa ONZ odbyła się specjalna sesja na wniosek Moskwy, by potępić USA za „akt agresji”. Amerykański ambasador Henry Cabot Lodge przedstawił wtedy mapy i zapisy radarowe dowodzące, że do zestrzelenia doszło nad pełnym morzem. Światowi dyplomaci wysłuchali obu narracji – większość uznała, że mieliśmy do czynienia z kolejnym niebezpiecznym incydentem zimnej wojny, który na szczęście nie przerodził się w coś gorszego.

Długofalowe skutki dla rozpoznania powietrznego

Incydent z 1 lipca 1960 roku miał też długofalowe konsekwencje dla sposobu prowadzenia rozpoznania powietrznego. Był to sygnał, że era bezkarnego latania w pobliże terytorium wroga dobiega końca – postęp techniki rakietowej i lotniczej sprawił, że nawet szybkie i wysoko lecące maszyny jak B-47 przestały być nietykalne. Po incydencie U-2 i RB-47 administracja USA ograniczyła załogowe loty rozpoznawcze nad terytorium ZSRR – Eisenhower już po Powersie wstrzymał przeloty nad lądem przeciwnika. Teraz stało się jasne, że nawet loty przy granicy wiążą się z ryzykiem. Lotnicy ELINT lat 60. nadal latali na krawędzi ryzyka – zastąpiono co prawda B-47 nowocześniejszymi Boeingami RC-135 i innymi maszynami, lecz oni również doświadczali niebezpiecznych pogoni przez MiGi. Jednak każde takie zdarzenie groziło międzynarodowym skandalem. Rozwijano więc alternatywy: już w 1960 roku wystartowały pierwsze satelity szpiegowskie, które stopniowo przejmowały część zadań obserwacyjnych, eliminując potrzebę wysyłania załogowych samolotów w paszczę lwa. Arktyczne przestworza nie zamilkły jednak – przez kolejne dekady amerykańskie i radzieckie samoloty nadal igrały ze sobą na granicy przestrzeni powietrznych. Incydent nad Morzem Barentsa stał się jednym z wielu epizodów tej cichej wojny nerwów w przestworzach.

Zakończenie i refleksja

Dla kapitana Olmsteada i kapitana McKone’a losy tamtego feralnego dnia na zawsze odcisnęły piętno. Obaj oficerowie kontynuowali służbę w USAF – Olmstead, awansowany potem do stopnia pułkownika, został pilotem doświadczalnym i attaché lotniczym, McKone również dosłużył wysokiego stopnia. Wiele lat później, w wolnej Rosji, spotkali się nawet z dawnymi wrogami z czasów zimnej wojny, próbując pojednać wspomnienia. Ale jak powiedział Bruce Olmstead w jednym z wywiadów: „Nie da się spędzić 211 dni w celi bez wpływu na psychikę. Tego się nie zapomina” Incydent RB-47 uświadomił światu cenę, jaką płacili wojskowi po obu stronach żelaznej kurtyny za tę nieustanną grę wywiadów i sił. Niezmierzona, lodowata toń Morza Barentsa do dziś kryje wrak amerykańskiego samolotu i szczątki czterech lotników, dla których tamten lot stał się ostatnim. A arktyczne fale szepczą cichą opowieść o dramatycznym epizodzie zimnej wojny, gdy nad polarne niebo wzbiły się ogień działek i spadochrony – ostrzegając, jak blisko krawędzi konfliktu balansowały wówczas światowe mocarstwa.

Jak rozegrać potyczki lotnicze zimnej wojny w bitewniakach

Proponujemy system zasad Missile Threat. Bardzo dobrze nadaje się do tego typu rozgrywek. W naszej ofercie mamy też samoloty w skali 6mm czyli 1/300 przeznaczone do bitew powietrznych.